Tytuł: Krążownik spod Somosierry
Autor: Karol Olgierd Borchardt
Wydawnictwo: Wydawnictwo Morskie Gdańsk
Autor: Karol Olgierd Borchardt
Wydawnictwo: Wydawnictwo Morskie Gdańsk
Rok 1. wydania: 1963
To zbiór anegdot z życia Autora. Oczywiście — wszystkie są jakoś powiązane z morzem. Ułożone z grubsza chronologicznie: na początku szkoła, potem pływanie na statkach... Wyraźną cezurę stanowi wybuch drugiej wojny światowej, który dzieli książkę mniej więcej na połowy. Druga część jest zdecydowanie mroczniejsza: wpadki i przygody zostają zastąpione emocjami panującymi na statku pływającym po lodowatych wodach u wybrzeża Norwegii i bombardowanym przez niemieckie samoloty. Często pojawiają się uwagi typu "więcej się z nim nie spotkaliśmy". To właśnie ta druga część nadała tytuł całości.
Książka powstała niedługo po wydaniu "Znaczy Kapitana", w reakcji na listy od czytelników domagających się rozszerzenia tej czy tamtej historii. Opowieści nie są zbyt mocno powiązane ze sobą. Siłą rzeczy, powtarzają się bohaterowie — znajomi Borchardta: koledzy ze szkolnej ławy, kapitanowie, pod którymi pływał, napotkane na morzu lub w portach barwne postacie...
Interesujące jest dwojakie pokazanie patriotyzmu: militarnego i pokojowego. Podczas wojny — chęć walki z najeźdźcą. Za wszelką cenę. Podczas pokoju — konieczność budowania (najpierw w zasadzie od zera, potem wzmacniania) floty, szkolenia następnych pokoleń marynarzy, duma ze zdobycia uznania zagranicznych pasażerów, którzy woleli pływać polskimi transatlantykami. Można jeszcze dołożyć porównanie naszych żołnierzy z zachodnioeuropejskimi. Odniosłam wrażenie, że Westerplatte broniło się dłużej niż Francja...
Ciekawe jest również pokazanie wojny od strony codziennej pracy i zwykłego życia w niezwykłych warunkach. Nawet w tych mroczniejszych rozdziałach da się dopatrzeć humoru. Bo co robić, kiedy piłeczka golfowa wpadnie do leja po bombie, którego jeszcze niedawno na polu nie było? Otóż, można ją wybić uderzeniem, które nie wlicza się do wyniku.
Zwraca uwagę skromność Autora. Opisuje głównie innych ludzi, "ja" dość rzadko pojawia się na kartach.
Książka zilustrowana jest kilkudziesięcioma czarno-białymi zdjęciami. Fotografie dobrze opisane (acz niekiedy nadgryzione zębem czasu). Autor zazwyczaj zaznacza, do której opowieści się odnoszą. Najczęściej ludzie i statki, ale trafiają się również dzieła sztuki lub detale.
Nie mam uwag do języka. Czasem coś zostało napisane inaczej niż wypadałoby to zrobić obecnie, ale składam to na karb zmian w polszczyźnie.
Świetna książka i pyszne anegdoty. O zdawaniu egzaminu z angielskiego, o języku kaszubskim, o "jedzeniu" spirytusu łyżkami. Do dziś pamiętam, choć czytałem ...dzieści lat temu! Kolejna część tryptyku - "Szaman morski", już mnie tak nie porwała.
OdpowiedzUsuńTaaak, zdawanie egzaminu o Waszyngtonie było niezłe. :-)
UsuńA o kaszubskim, to które opowiadanie było?
Hm, nie pamiętam dokładnie, ale to chyba pierwszy statek Borchardta. Że w kaszubskim ważne są tylko trzy słowa: "baum", "ruten" i jakieś trzecie. Czyli (jak pamiętam) - "do środka", "na zewnątrz" i trzecie słowo - wszystko pozostałe.
OdpowiedzUsuńHmmm. Nie kojarzę tych trzech kaszubskich słów. One nie były w jakiejś innej książce?
UsuńPamięć jednak już nie ta :(. To było w "Znaczy Kapitanie", a brzmiało dosłownie tak" "ruten, bene i dubas. „Ruten” znaczyło wszystko na zewnątrz, „bene” - wszystko do środka i w środku; słowo „dubas” oznaczało każdą rzecz na świecie, której właściwej nazwy się nie wiedziało".
OdpowiedzUsuńNa marginesie - dopiero czytając takie książki, można właściwie ocenić ogrom szkód, jaki uczynił nam wujek Koba (i podpuszczony przez niego wujek Adolf).
Chyba każdy język ma określenie "na wszystko, czego nie znam". Chyba najbardziej mi się podoba odniemiecki "wihajster". ;-)
UsuńA że narobili szkód, to święta prawda.
U nas to jest "łonaczyć". "Łonaczył fest dugo ale fajniy. Roz im przyłonaczył z prawyj, potym zaś dołonaczył łod frontu, a na koniyc wyłonaczył z lewyj. Jo jakbych boł na miyjscu tego łonakigo łonakigo, a ftoś by mi tak nałonaczył to bych się mocno włonaczył a może i nawet złonaczył". Coś w tym stylu :). A szkody? Najbardziej chodziło mi o szkody "kulturalne", w obyczaju, w tych ludziach, którzy takie zachowania uważali za normalne. Bo po wojnie - wiadomo. Przyszli ci, z których wieś nie wyszła już nigdy :/.
OdpowiedzUsuńZgadza się. Dziedzictwo kulturowe nam niszczyli, jakby to były pasożyty. Czego nie zbombardowali, to grabili. A potem jeszcze narzucili swoją wersję historii...
UsuńŁonaczenie też fajne. Ale myślałam, że "przeonaczyć" oznacza "przekręcić".
Oznacza - wszystko co chcesz, by oznaczało :). Słowo-wytrych.
OdpowiedzUsuńA co do meritum - to że grabili czy bombardowali, to pikuś. Bo to tylko przedmioty. Ale zabili, wysiedlili, wygnali ducha, prawdziwego, patriotycznego ducha jak u tych Borchardtowych marynarzy. I zostały - ochłapy. Wystarczy spojrzeć na większość warszawiaków, feeee...
Jakąś częścią się zgadzam. Ale jakąś nie. Bo ludzi znowu przybędzie, powolutku się rozmnożą... A zbombardowanych zabytków nikt nam nie odda. Niszczenie kulturowych korzeni na dłuższą metę, powiedzmy z perspektywy wieku, może być bardziej szkodliwe.
UsuńNie wydaje mi się. Bo co po materii, skoro kmioty nienauczone będą, że to coś interesującego i wartego oglądania? Wszak z pewnej, nie tak rzadkiej, perspektywy - i piramidy, i Labirynt w Knossos, i Stonehenge - to tylko kupy kamieni...
OdpowiedzUsuńAle po każdym ciemnogrodzie można te kupy kamieni, zlepki gliny itp. analizować. A na przykład o mitologii słowiańskiej wiadomo smętnie mało.
UsuńMożna analizować, ale bez kontekstu - zostają czasem kupami kamieni. Jak kręgi głazów na Pomorzu, jak garnki po kulturach różnych (Germanie to byli czy Słowianie?), jak dysk z Fajstos... A, być może, spójnej mitologii słowiańskiej nigdy nie było?
OdpowiedzUsuńCzasem trafi się dysk z Fajstos, czasem kamień z Rosetty.
UsuńMoże spójnej nie było. Przyszli barbarzyńcy, chociaż wykształceni, i już się tego nie dowiemy.